Planeta Ciast to znany w Pile adres, kiedy w grę wchodzi wyrażenie uczuć w słodkim kształcie. Magda jest mózgiem, rękami i twarzą słodkiego biznesu, ale od początku stoją za nią mąż i syn. Zresztą od tortu na czterdziestkę Anatola się zaczęło. Jednak słodkości to nie wszystko co ich łączy. Jest jeszcze poligrafia i stare motocykle. Jak przetrwać, kiedy dodatkowa działalność rozrasta się do rozmiarów pełnego etatu? Jak ważne jest wsparcie i gdzie w tym miejsce na wspólne pasje? Rodzinno-biznesowa rozmowa z Magdaleną i Anatolem Sikorskimi, stojącymi za Planetą Ciast.
Rozmawiał: Marcin Maziarz
Zdjęcia: Monika Kegel
Rozmowa ukazała się w trzecim numerze Rodzinnego Magazynu67 (grudzień 2019 – styczeń 2020).
Rodzinny Magazyn67 znajdziesz też na Facebooku: https://www.facebook.com/Rodzinny67/

Ile macie wspólnych pasji? Wiem o starych motocyklach, choć nie mam pewności, czy nie obrazicie się o słowo „stare”.
Magda: Tu nie ma co się obrażać. Mój jest nawet starszy niż Tolka. Ten Tolka jeszcze pracuje na to, żeby był stary.
Anatol: Moja Jawa ma 31 lat.
M: Moja SHL-ka – 55.
To ile tych wspólnych pasji?
M: Tak naprawdę, to są motocykle. Jest Planeta Ciast – ta wspólna pasja pojawiła się w którymś momencie. Została wywołana potrzebą pomocy.
Czyli Anatol musiał ci pomagać?
M: I zobacz: jest wspólna pasja.
A: Jest poligrafia.
M: Faktycznie, choć ja już zdążyłam się odciąć.
A poznaliście się…
M: Przez motocykle. Poznaliśmy się na zlocie motocyklowym w Czersku 23 lata temu. Pojechałam tam z Płocka jako pasażerka. Tolek przyjechał Jawą. Ja przyjechałam z naszym wspólnym znajomym. Zobaczyłam komicznie ubranego chłopaka, w jakichś olbrzymich skórzanych spodniach, pod spodem miał piankę do nurkowania, szelki. Pamiętam, że rozczesywał sobie ręką włosy. Obok stała błyszcząca, wymuskana wręcz, Jawa. Ci znajomi, z którymi przyjechałam, rzucili się na Tolka, witali się serdecznie. W końcu podszedł do mnie, podał rękę i mówi: „Anatol”. A ja na to: „Ale jak? Jak mam się do ciebie zwracać?”.
Jaki zamysł stał za tym oryginalnym strojem?
A: To były takie czasy, że nie można było zdobyć niczego sensownego na motocykl. Konieczne było ratowanie się wszystkimi dostępnymi sposobami, a wyjazd gdziekolwiek dalej oznaczał narażanie się na warunki atmosferyczne występujące po drodze. A że potrzeba matką wynalazku, stąd spodnie skórzane, które zapewniały ciepło, jednak w czasie długotrwałej jazdy w deszczu przestawały spełniać swoją funkcję… Znajomy dysponował pianką do nurkowania, toteż w dalekie podróże ubierałem się w taki właśnie trochę komiczny sposób, jak ludzik Michelin, ale dzięki temu było mi i ciepło, i sucho.

Twoja Jawa jest z tobą od początku jej życia?
A: Dostała drugie życie, bo trafiła do mnie w postaci złomu, który dogorywał gdzieś na zapleczu szopki w Złotowie. To był czteroipółletni złom.
To szybko poszło.
A: Bardzo szybko. Właściciel sprzedał mi ją 26 lutego i wówczas, w towarzyszącym tej porze roku mrozie, przebyłem drogę ze Złotowa do Piły. I cieszę się, że przyjechałem w jednym kawałku.
To był twój pierwszy motocykl?
A: Drugi. Wcześniej była również Jawa 350. Jeszcze wcześniej była Jawka pięćdziesiątka. Zdołałem na niej objeździć całe ówczesne województwo pilskie, dotarłem też do Biskupina i Bydgoszczy. Wtedy na motorowerze jeździło się jeszcze bez kasku, frajda była niesamowita.
Skąd w ogóle twoja pasja motocyklowa?
A: W osiemdziesiątym drugim roku na tej Jawce pięćdziesiątce zostało mi poczynione pierwsze zdjęcie. To był motorower jednego z dziadków. Drugi z dziadków miał motocykl CZ 350. Do którego z dziadków nie pojechałem, zawsze pierwsze kroki kierowałem do miejsc garażowania jednośladów by poczuć zapach etyliny zmieszanej z olejem. Była to taka magiczna atmosfera towarzysząca każdej wizycie.
Magda, a twoje początki?
M: Ja od samego początku byłam wywrotowcem. Zawsze szłam swoją drogą, miałam swoje pomysły i robiłam co chciałam. W czasach, kiedy prawo jazdy można było zrobić mając siedemnaście lat, sprzedałam rodzinne złota…
Za wiedzą rodziców?
M: Bez ich wiedzy. I postanowiłam zrobić prawo jazdy na motocykl. Sprzedałam te kosztowności, i jak już się wszystko wydało, moi rodzice – żeby uporządkować sytuację – dorzucili mi jeszcze parę groszy, żebym mogła od razu zrobić prawo jazdy na samochód. Uparłam się na ten motocykl, ale jako siedemnastolatka nie dysponowałam żadnymi funduszami, poza pięcioma złotymi kieszonkowego. Ubłagałam mojego ojca… Mieszkałam wtedy pod Płockiem, gdzie uczyłam się w szkole średniej. Wracałam któregoś dnia ze szkoły i gdzieś przy starej kamienicy, przy garażach, dwaj czy trzej starsi panowie siedzieli pochyleni nad SHL-ką. Ja oczywiście: „jaka piękna, cudowna, śliczna, ile?”. Panowie na to, że oczywiście motocykl jest do sprzedania. Ojciec ugiął się pod moimi namolnymi prośbami i kupił mi ten motocykl.

Pamiętasz cenę?
M: Za sześćset złotych. To było w 1995 albo 1994 roku.
W jakim była stanie?
M: W takim samym jak teraz – bardzo dobrym. Miała tylko sfatygowaną kanapę – wymieniliśmy ją, jakieś drobiazgi przy manetkach, potem jeszcze chromowanie szprych. To wszystko. Ona ma nadal oryginalny lakier. Nawet ma jeszcze namalowaną na przednim błotniku starą rejestrację z Płocka.
Nie było ci szkoda już wtedy zabytkowym motocyklem jeździć na co dzień?
M: Wtedy nie. Teraz już to wiem. Wtedy się denerwowałam, że jest taka wolna, że po co mi taki grat, że może naciągnęłabym ojca na coś lepszego… Dziś bardzo się cieszę, że przetrwała ze mną i ma u nas dożywocie. Ilekroć wyjeżdżam gdzieś na przejażdżkę po mieście czy okolicach, dostaję oferty kupna.
I nie kusiło was nigdy, żeby kupić szybkie, nowoczesne motocykle?
M: Mnie – tak.
A: Nie.
Czyli lubisz tak powoli, osiemdziesiątką…
A: Z prędkością dopasowaną do polskich warunków, do warunków za granicą i do własnej kieszeni. Jeżeli chodzi o autostrady to 100 – 110 kilometrów na godzinę wystarczy zdecydowanie na przemieszczanie się w odpowiednim tempie. Jeżeli chodzi o nasz kraj, to jest to zazwyczaj 80 kilometrów na godzinę, bo lepiej szybciej się nie poruszać. Jeżeli chodzi o Wschód, to w zakresie od czterdziestu do dziewięćdziesięciu. Nie da się tam jeździć inaczej.
Skoro już wspomniałeś o Wschodzie – wiem, że przywiozłeś stamtąd mnóstwo historii. Magda, tobie też zdarzyło się wyruszyć w dłuższą drogę?
M: Jako plecaczek. Za młodych lat byliśmy Jawą pod Brukselą.
A: To był zlot EuroDemo’96.
M: Na opuszczonym lotnisku było 25 tysięcy motocykli.
A: Pozostały hangary, w których były sklepiki i w których odbywały się koncerty. To był manifest jedności i wolności europejskich motocyklistów.
I wy się takimi wolnymi motocyklistami czujecie?
A: Wtedy jechaliśmy pod sztandarem Międzynarodowej Asocjacji Motocyklistów „Strangers”.
M: W drodze towarzyszyły nam Dniepry, Iże… No i jechaliśmy bardzo długo, ponieważ w motocyklu Tolka psuł się zapłon. Ustawialiśmy go co kilkanaście kilometrów. To była bardzo długa droga. Spaliśmy w lasach pod namiotami. Zupełnie na partyzanta. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, podjechał do nas Francuz z polską flagą, przedstawił się jako Roman Lasocki. Po polsku mówił niewiele, ale zaprosił nas do swojego obozowiska. To była totalna mieszanka: od rodziny z małymi dziećmi, przez nastolatków, dorosłych, aż po osiemdziesięciolatków. Fantastyczny przekrój ludzi.
A: Spotkaliśmy tam Lindę z Gibraltaru, którą rok wcześniej spotkałem na Krymie – we wschodniej części, w okolicach Kerczu. Przyjechała tam jadąc północnym brzegiem Morza Śródziemnego, na Krymie zawróciła i wracała do domu. Przyszło nam się spotkać zupełnie przypadkiem rok później w Belgii.

Przygód motocyklowych macie pewnie dużo…
M: I wspólnych, i później – jak pojawił się nasz syn – Tolek sam zjeździł tą biedną Jawą prawie całą Europę. I ma w głowie pomysł na podróż dookoła świata.
A: Kolega na Jawie objechał kulę ziemską w ciągu 283 dni. Inny kolega przemierzył obie Ameryki. Kolejny – Afrykę. To są marzenia w zasięgu ręki…
Najdalsza droga, w jaką wyruszyliście?
A: Wspólnie – do Antwerpii. Była to naprawdę długa droga. Biorąc pod uwagę wybranie złego zjazdu pod Giesen… Można długo opowiadać co się działo po drodze.
A sam?
A: Wybrałem się w miesięczną wyprawę na blisko pięć tysięcy kilometrów, bardzo dużymi zakosami przez Ukrainę na pogranicze z Rosją, stamtąd do Odessy i z Odessy do Piły. Po drodze bliskie spotkanie z ciężarówką z napisem „chleb” we Lwowie. Kierowca postanowił bez zasygnalizowania manewru z prawego pasa zjechać na wysepkę i zawrócić. Wróciłem do domu z drobnymi problemami, natomiast miałem więcej szczęścia niż kolega z Poznania, który na serpentynach zderzył się z samochodem zjeżdżającym z góry – jego motocykl spłonął. Skutek był taki, że kolega z połamaną ręką i żebrami trafił do szpitala w którym nie było prądu, z powodu braku zasilania nie było wody do przygotowania gipsu ani możliwości wykonania prześwietlenia. Był za to chirurg, który po krótkim rozpoznaniu stwierdził: „tak, są złamania” – przy czym te złamania były tak liczne, że kolegę trzeba było wysłać taksówką do Odessy, a następnie pociągiem do Wrocławia, skąd dostał się do Poznania.
Jawa w ubiegłym roku po raz trzeci przekręciła licznik. W tej chwili ma przejechane ponad trzysta tysięcy kilometrów. Na pytanie o liczbę remontów silnika odpowiadam wprost że jej nie znam – nie liczę, przestałem… Najdalej wykonany remont odbył się w okolicach Symferopola na Krymie, przy kanale. Wówczas nam – trzem facetom: dwóm Polakom i jednemu Ukraińcowi, zatrzymanym przez awarię mojej skrzyni biegów – miejscowi spuścili łomot. „Koledzy” stamtąd postanowili sobie zrobić pamiątkowe zdjęcia z naszymi motocyklami a potem dali nogę ze wszystkim co zdołali udźwignąć. Gdy ich dogoniliśmy i zaczęliśmy bitwę, okazało się, że mają duże doświadczenie wojskowe i są w stanie nas pokonać, dlatego odpuściliśmy. Natomiast skuteczność – wówczas ukraińskiej – administracji, do której zgłosiliśmy zdarzenie, okazała się porażająca. W ciągu kilkunastu minut na miejsce, kierując Uralem z bocznym wózkiem, przybyła kobieta – porucznik o słusznej posturze, która zapytała krótko w jakim kierunku uciekli nasi przeciwnicy. Samotnie ruszyła za nimi przez step. Tego samego dnia na posterunku okazano nam do rozpoznania pierwszego uczestnika zajścia. Drugiego przywieziono w nocy, dziewczyna trzeciego przyszła nad ranem z torbą pełną fantów upewniając się tylko, czy jesteśmy Polakami. Oddała wszystko, co zostało – za wyjątkiem części pieniędzy i fotografii, które mieliśmy w aparatach. Przeprosiła za zachowanie swojego chłopaka, który chciał szybko zdobyć pieniądze, by jej zaimponować. Rozstaliśmy się w pokoju i udaliśmy się w dalszą podróż. Mój motocykl miał wówczas na stałe włączony tylko czwarty bieg, na którym przejechałem do domu około 2.100 kilometrów.
Co was trzyma przy waszych zabytkowych motocyklach?
M: Jest taki urok w tym motocyklu. W SHL-ce wszystko się trzęsie w czasie jazdy. Gdy zsiadam to też się cała trzęsę. Ale, wiesz, ona jest taka fajna, miękka do jazdy, ma trapezowe zawieszenie, więc nią się po prostu płynie. A przez to, ile ma lat, widać jak trwały jest to motocykl. Ona jest w dobrym stanie, ale nie taka wymuskana. Byliśmy kiedyś w Ratajach koło Chodzieży na obiedzie i słyszeliśmy rozmowę dwóch starszych panów: „słuchaj, tam stoi SHL-ka, ale, wiesz, nie taka wypicowana, tylko taka prawdziwa”. I chyba to był największy komplement, jaki usłyszałam na temat tego motocykla.
A jak oboje zajeżdżacie waszymi motocyklami – jakie są reakcje?
M: Bardzo pozytywne. I to jest ciekawe, jak te reakcje się zmieniały. Jako młoda dziewczyna, kiedy zdałam egzamin na prawo jazdy, spotykałam się z raczej słabymi reakcjami.
Ale wtedy wszyscy chcieliśmy mieć wszystko zachodnie.
M: Teraz jest super. I motocykliści, i przechodnie… Zresztą ludzie w moim wieku czy starsi o dziesięć – dwadzieścia lat, już kojarzą SHL-kę i traktują jak taką perełkę, coś niepowtarzalnego.
A: Ja się zżyłem z moim motocyklem. Miałem kilkanaście lat, gdy zacząłem nim jeździć. Dzisiaj mam lat czterdzieściparę, nadal nim jeżdżę i cały czas jest to samo uczucie. Wsiadam, ruszam i w trakcie jazdy obserwuję jak wszystko się zmienia, jak na przestrzeni lat znikają lasy, rosną budynki, przybywa dróg, wysychają rzeki, jak czas obchodzi się z otoczeniem… Ale praca silnika jest ciągle taka sama, tak jak dźwięki kolejnych biegów, prędkość… To taki reset, czasem powrót do przeszłości.

Skąd w tym wszystkim wzięły się słodkości?
A: Życie trzeba osładzać.
I kto zaczął?
M: Zaczęło się od tego, że to ja postanowiłam osłodzić życie Tolkowi. Na czterdzieste urodziny – pięć lat temu – chciałam zrobić mu tort, i to nie byle jaki. To była kobieta saute – w bardzo skąpej bieliźnie. Pamiętam, że przygotowywałam się do tego ze dwa tygodnie. Sam tort robiłam kilka dni. Tort czekał zawinięty w lodówce – byłam pewna, że Tolek tam nie zajrzy. I faktycznie tak było. Musiałam się naczytać, naszukać, nasprowadzać składników które były niedostępne w sklepach w Pile. Wyszło OK, smakowało i podobało się wszystkim obecnym na imprezie. Okazało się, że mi to wychodzi, oprócz tego, że ładnie wygląda, to jeszcze smakuje. Kolejne zamówienie dostałam od osoby, która zobaczyła zdjęcie. Po nim pocztą pantoflową przyszły kolejne. W końcu koleżanka zachęciła mnie, żebym założyła konto na Facebooku. Wtedy nie miałam nawet prywatnego profilu, byłam pewna, że nikt tego nie będzie oglądał.
I się zdziwiłaś…
M: Pierwszego dnia, kiedy stronę zaczęło śledzić sto osób. Potem pierwszy tysiąc, dwa, pięć… Miałam zdolności plastyczne, ale nigdy nie spodziewałam się, że to pójdzie w tym kierunku. I nagle zrobiła się z tego praca. Otworzyłam pracownię, założyłam firmę. Jednocześnie oboje pracowaliśmy na etatach, więc w pracowni mieliśmy drugi.
Jak udawało wam się to łączyć?
M: Wiesz co, ciekawa sprawa, bo wiele osób pytało mnie: „Co twój mąż na to?”. Odpowiadałam „Ale co, że co on na to?”. Temat był traktowany bardzo stereotypowo: że ja powinnam być w domu, dlaczego w tym domu mnie nie ma i co mój mąż na to. Tolek bardzo mnie wspierał. I wspiera. Z jego strony zawsze była tylko jedna odpowiedź: był na tak. Bez jego wsparcia – i myślę nie tylko o zmywaniu tony naczyń czy zakupach – byłoby trudno. Zawsze potwierdzał: tak, rób to, jesteś w tym dobra, masz mnie przy sobie i będę ci pomagał.
Tolek, pamiętasz moment, w którym – wychodząc z siatkami ze sklepu – uświadomiłeś sobie, że jesteś w biznesie Magdy?
A: Zdecydowanie tak – gdy nagle okazało się, że są potrzebne większe zakupy, których nie jest w stanie udźwignąć nikt inny w rodzinie. Potem te zakupy stawały się coraz cięższe…
M: I bardziej spontaniczne: „Tolek, mąka mi się skończyła, przywieziesz?”.
A: I w połowie drogi z mąką do miejsca docelowego okazywało się, że zabrakło jeszcze sody oczyszczonej albo proszku do pieczenia. Po czym po dotarciu na miejsce padało pytanie: „a nie przeczytałeś SMSa, że jeszcze potrzebne jest mleko?”. No nie… Znów więc jechałem po zakupy… Spokojnie – jak z tortem na pokładzie, uważając na krzywe studzienki i dziury w jezdni, tak aby nie przydarzyła się sytuacja w której wieziony tort mógłby ucierpieć.

A zdarzyła się?
A: Nigdy. Nawet, kiedy zderzyliśmy się z dzikami.
Jak to?
M: To był tort weselny dla 150 gości. Jechał w częściach, bo takie torty składamy na miejscu. Tolek jechał trzydzieści – czterdzieści na godzinę. Pierwsza myśl po zderzeniu: o kurczę, tort! Nie samochód, nie Tolek… Skończyło się happy endem.
Z tortem zawsze jedzie się trzydzieści – czterdzieści na godzinę?
A: Wszystko zależy od drogi, nawierzchni, przeszkód. Bywa, że wolno jadąc tworzymy na drogach mikrokorki. Z tego powodu na coolerze auta – chłodni znajduje się neon z informacją „Tort wiozę”.
M: Ale to jest ciekawa sytuacja. Bo kiedy jedzie Tolek z napisem „Tort wiozę”, wszyscy mu machają, uśmiechają się, robią zdjęcia. Kiedy ja wiozę tort, zazwyczaj jest pukanie się w czoło, trąbienie. Tak jesteśmy postrzegani za kółkiem Planetowozu.
A: Od TIRowców już wiem, że napis jest na właściwej wysokości – kierowcy czytają go, nie ponaglają trąbieniem, wyprzedzają w dogodnych momentach, gdy jadę sześćdziesiąt na godzinę krajową „dziesiątką” czy siedemdziesiąt na godzinę „jedenastką”. Osobówki zazwyczaj jadą szybciej, więc tak czy siak mnie wyprzedzają.
M: Wieziemy coś naprawdę cennego. Tam nie tylko jest jakiś słodki wypiek. To są emocje z nim związane. To może być tort urodzinowy, na jakąś ważną rocznicę czy weselny. To jest coś ważnego dla naszych klientów. No i dla nas.

A zdarzają się wam wzruszenia związane z tortami?
M: Mnóstwo. To nie tylko wzruszenia, bo i wieloletnie przyjaźnie z klientami, czy z uczniami, które zawarliśmy w czasie szkoleń.
Zapamiętaliście tort, który jakoś szczególnie was poruszył?
M: Pamiętam wszystkie moje torty.
Naprawdę? Wszystkie z pięciu lat?
M: Tak. Klient musi mi powiedzieć kiedy na przykład brał ślub i jak tort wyglądał, i wtedy jestem w stanie go sobie odtworzyć. Albo przypomnieć sobie muzykę, której słuchałam przygotowując ten tort.
A: Było kilka sytuacji, które zapamiętałem. Na przykład tort w kształcie szczupaka. Szczupak był zawinięty na talerzu, połyskujący, jakby świeżo wyciągnięty z wody. Miał wszystkie szczegóły anatomiczne. Pełniłem rolę kuriera, tort był niespodzianką wymagającą dostarczenia na imprezę. Miałem zadzwonić domofonem, zapowiedzieć, że dostarczam przesyłkę i ją oddać. Ubrałem się odpowiednio, zadzwoniłem, wjechałem na piętro, zapukałem, zakomunikowałem że przywiozłem przesyłkę i chciałbym prosić o jej pokwitowanie. Jubilat był zaskoczony, zapytał gości, czy cokolwiek wiedzą na ten temat. Wszyscy byli wtajemniczeni, ale kręcili głowami że nic nie wiedzą. Ja stwierdziłem, że zapomniałem listu przewozowego, ale mimo to mogę zostawić przesyłkę. Zaskoczony sytuacją jubilat poprosił, bym jeszcze zaczekał i… wręczył mi dwadzieścia złotych za fatygę. Chwilę później zza zamkniętych już drzwi mieszkania dobiegły głosy „co to za ryba?” i „przecież to tort!”. Po chwili przy salwach śmiechu wyjaśniło się, że to syn sprawił niespodziankę tacie – wędkarzowi.
M: Kiedy dostarczamy torty na wesela, zazwyczaj w nocy, stoję gdzieś tam za drzwiami nierzadko ze łzami w oczach. To jest fantastyczne, że jesteśmy częścią takich uroczystości. Czasem obcy ludzie dziękują, przytulają, ściskają, jakby byli najbliższą rodziną.

A najbardziej nietypowe zamówienie, jakie realizowaliście?
M: Czołg weselny. Robiąc torty dowiedziałam się mnóstwa rzeczy o budowie czołgu, o tapicerstwie, o wzornictwie samochodowym… Za każdym razem, kiedy przygotowuję taki wyjątkowy tort, muszę poznać to, co mam odwzorować. Była kanapa, były samochody, motocykle…
A: T-34 musiał być odwzorowany ze wszystkimi szczegółami. Wieżyczka musiała być konkretnie z tego rocznika produkcji, również uchwytów dla piechoty musiało być dokładnie tyle ile było na pancerzu.
M: Tolek robi tutaj za konsultanta. Jeszcze figurka pana młodego siedzącego na pancerzu musiała koniecznie mieć papierosy w dłoni.
A najdalsze geograficznie zamówienie?
M: Tort, który pojechał do Szwecji. Wiózł go dziadek, który jechał na urodziny wnuczki. Tort został zabezpieczony w termoboxie, w którym może być przechowywany przez 24 godziny. No i pierniki poleciały do Stanów.
Miałaś taki moment, w którym pomyślałaś „kurczę, to faktycznie działa”?
M: Tak. To był chyba ten moment w zeszłym roku, w którym zdecydowaliśmy, że otworzymy kawiarnię. Bardzo trudny dla nas, bo po ponad dwudziestu latach na etatach mieliśmy już jakąś stabilizację, wszystko było poukładane. Miałam wystawić to na szalę niepewności i iść w wielką niewiadomą. Z trudnego, ale poukładanego trybu pracy, przejść w jeszcze trudniejszy i niepewny.
I jak wam z tym?
M: Cudownie, bardzo ciężko, cudowniej, jeszcze ciężej… To dopiero pół roku. Jesteśmy na etapie nauki. W Planecie jesteśmy praktycznie cały czas.

A co na to wszystko wasz syn?
M: Dziś to już szesnastoletni chłopak. On zawsze mówił mi: „mamo, jeżeli to kochasz, lubisz, to po prostu to rób”. U nas w domu nigdy nie padło słowo skargi. Nawet jak wracałam nad ranem, zmęczona i byłam już nie do wytrzymania, żaden z chłopaków nie powiedział, żebym to rzuciła w cholerę. Nigdy czegoś takiego nie było. I to tak naprawdę mnie trzymało. Tej drugiej strony nie widać, a te ostatnie trzy lata, kiedy Planeta już była, pracowałam na dwa etaty. Zaczynałam o szóstej w Planecie, na ósmą biegłam do drugiej pracy, o szesnastej kończyłam i wracałam, i robiłam dalej. Pamiętam, że najtrudniejsze były dla mnie takie momenty, kiedy na przykład przejeżdżałam obok restauracji w andrzejki. Wszyscy się bawili, a ja o drugiej w nocy wracałam wykończona, wymęczona, chciało mi się płakać, myślałam, że muszę wstać za cztery godziny, i jak to zrobię. Wtedy chłopacy przychodzili z pomocą, ze wsparciem, robili mi kawy, śniadania, przywozili jedzenie, wspierali, zmywali, sprzątali i zawsze byli przy mnie.
I to jest tajemnica utrzymania rodziny, kiedy ta dodatkowa działalność zaczyna się mocno rozrastać?
M: Chyba tak. Najważniejsze z tego wszystkiego jest to, że oni to robili bez zawahania się. Mam kontakt z wieloma dziewczynami, które przyjeżdżały do mnie na szkolenia – również w tajemnicy przed mężami. Mężowie uważali, że to jest fanaberia. Dla mnie to jest w ogóle nie do pomyślenia. Nie wyobrażam sobie, że dziś można nie tylko nie wesprzeć, ale i zniechęcać osobę, z którą spędza się życie, do jej pasji.
A: Na zasadzie „zajmij się czymś poważniejszym”.

Włączacie waszego syna w prace w Planecie?
M: Nastolatka trudno włączyć, natomiast przejął obowiązki domowe. W miarę możliwości wspiera i pomaga, ale dba o nas – na przykład zrobi obiad. No i jest bardzo wyrozumiały, wiele wybacza.
Zastanawiam się jak zakończyć…
A: Zanim zakończymy, muszę wspomnieć o jednym fakcie, o którym nie mówiliśmy: suma wieku naszych motocykli jest równa sumie… naszego wieku.
Strasznie dużo macie tych elementów wspólnych…
M: I może też dlatego trzymamy się razem przez tyle lat.
Te rozmowy rodzinne są trochę po to, żeby pokazać, że nie jesteśmy doskonali, że wszyscy popełniamy fakapy. A u was wszystko jest strasznie poukładane.
M: Nic z tego. Ja krzyczę. Tolek – nie.
A: Ważne jest jak się godzimy.